TEKSTY

flaga

Mirosław Ratajczak
Szałas na dachu świata.

Małgorzata Stanielewicz (MS) pisze prawie tak dobrze, jak tnie linoryty. To „prawie” robi szczęśliwą różnicę dla miłośników sztuki. Gdyby pisała równie dobrze, albo jeszcze lepiej, może obrazy nigdy by nie powstały. Kto wie, czy nie poszłaby drogą Italo Calvino – pisarza-wizjonera, który kiedyś także upodobał sobie „miasto”, jako motyw, ale i jako medium – w celu odbywania transcendentnych podróży. Jego miasta były jednak niewidzialne, natomiast te, stworzone przez MS, możemy oglądać – nie tylko gołym, ale i uzbrojonym okiem; jako całości lub w detalach, zmieniając perspektywę z bliskiej na daleką i odwrotnie. Często są tak sugestywne, jak pełnoplastyczne mapy, dopiero dotknięcie ich uzmysławia nam, że to płaskie obrazy, wyrastające ponad powierzchnię papieru o ułamek milimetra – o grubość farby nałożonej na odbitkę.

Zaczynam od pisania, ponieważ MS opowiada w katalogach swoich wystaw o tym, co stworzyła, w jaki sposób i dlaczego, skąd pochodzą inspiracje, jak materializują się pobudzone przez nie wizje; z początku niezupełnie jasne, majaczące tuż za furtką do podświadomości, którą trzeba szerzej uchylić i dać się poprowadzić czemuś, co dla artysty ważniejsze jest, i większe, od racji dających się ująć w karby praktycznego rozumu.

Wyznania MS cechuje naturalność i swoboda, brak egzaltacji. Stopień ich uporządkowania, adekwatność względem obrazów zajmujących swoje miejsce po katalogowym tekście, mogą być dowodem na wysoki stopień samoświadomości artystycznej. Czy w takim razie w ogóle potrzebny jest tu komentator z zewnątrz – krytyk, bajarz?

Przyjęło się, że tak, zostałem więc zaproszony, by odwiedzić miasta MS, przyjrzeć się ich planom, spenetrować ciemne strefy wydzielone mocnym kadrem z całości miejskiego uniwersum. Podążam śladami, jakie zostawiła MS, wchodzę w domenę naoczności, ale czasem również w obszar domyślny, a może całkiem zmyślony.

Chociaż dorobek graficzny MS jest już od dawna pokaźny i różnorodny pod względem formy, także w zakresie ikonografii, chciałbym pozostać jeszcze przy miastach, bo to najtrwalszy i najczęstszy temat jej prac. Korzystając z jej opowieści podzielę te miasta na dwa rodzaje: rzeczywiste i nierzeczywiste. To oczywiście bardzo umowny podział, może nawet okazać się błędny, ale spróbujmy…

Powiedzmy, że miasta rzeczywiste to te, do których MS podróżowała, lub w podróży jej się przydarzyły. W większości znajdują się one na Południu, we Włoszech. Zajmują właściwe im miejsca na prawdziwych mapach pod swoimi nazwami. Miasta nierzeczywiste znajdziemy na linorytach artystki. Niech nas nie zmyli fakt, że one często „ukrywają” się tam pod swoimi prawdziwymi imionami, a nawet respektują w pewnym stopniu rzeczywisty kształt prawdziwych miast (jak ich relacja do krajobrazu, charakterystyczność zabudowy czy wręcz detaliczna konkretność niektórych obiektów) – prawa autorskie do ich wizerunku, a przede wszystkim do ich wewnętrznych sensów, bezsprzecznie należą do MS.

Miasta nierzeczywiste powstają w pracowni, na etapie, gdy ulatniają się z pamięci wrażenia bezpośrednich spotkań, odmienia się czas, kończy studiowanie map, planów, zdjęć, przekazów multimedialnych i pisanych, gdy nawet wcześniejsze pomysły, powstałe na miejscu konfrontacji z miastami rzeczywistymi, zatarły się w wyobraźni. Gdy trzeba wykonać pierwsze cięcie, napocząć matrycę, która zdefiniuje wszystko na nowo.

Trudno powiedzieć, co dzieje się wtedy w głowie linorytniczki zanurzonej w gęstniejącej atmosferze pracowni, która niejedną już taką chwilę widziała, i co przechowuje w swojej pamięci narzędzie, które również niejedno miasto już wyorało z gładkiego linoleum… To chwila, gdy miasto rzeczywiste transformuje się w nierzeczywiste, i znów staje się rzeczywistością, ale już na innej planecie.

Prawdziwe – nieprawdziwe, rzeczywiste – nierzeczywiste, widzialne i nie-: z tych dualizmów artystka wymyka się bocznym wyjściem, sekundując trudnej, ale fascynującej grze, jaką toczy „prawda” ze swoją artystyczną reprezentacją.

*

Jak wspomniałem, na pierwszy rzut oka może wydawać się, że to nowe miasto nie różni się od swego pierwowzoru, przynajmniej w ogólnym zarysie, bo uwiarygodniają go niektóre detale: rysunek rzeki, rzeźba terenu, szczególnie jeśli jest górzysty – to można sprawdzić na mapie. Dopiero po chwili pojawia się wrażenie, że jednak brakuje tam czegoś istotnego, a Coś innego zostało wskutek dokonanej transformacji zamrożone. Znikli ludzie, a wraz z nimi wyparowało musujące w uliczkach i na placach życie. Uliczki zwęziły się tak bardzo, że czasem już palca między domy włożyć nie można. Ale przestrzeń w miastach MS, mimo że nieraz ciasna – żyje. Budowle nie zlewają się w jedną masę (to jubilerska robota – niemal każdy obiekt oszlifowany jest indywidualnie), powietrze między nimi zawsze cyrkuluje. Światło wędruje po czarno-białej gamie swobodnie.

Ale może to nie powietrze, i nie światło? Tylko pewien rodzaj „ciemnej materii”, niewidzialnej dla widza, ale odczuwalnej. Klimat, aura, nastrój – emanujące z obrazu, szepczą o przeszłych zdarzeniach, po których został jedynie kurz czasu, zmieszany z prochami zmarłych, z próchnem roślin, pajęczynami wspomnień.

MS nie wybiera swoich wzorców spośród miast, gdzie element współczesności odgrywałby ważną rolę. Sięga po miejsca „z duszą”, w których Czas osiadł solidnie na murach, wgryzł się w strukturę materii, nadkruszając ją i zarazem konserwując. Gdzie można bez trudu dopatrzeć się śladów dawnej świetności i klęsk, wojny i pokoju, miłości i nienawiści, przekleństw i modlitw. Czy to nie z nimi „rozmawia” MS, kiedy pracuje nad linorytami i ożywia je czułym dotknięciem noża?

Mówiłem dotąd o miastach widomych jak na dłoni, dających się objąć jednym spojrzeniem, któremu następnie widz nadaje kierunek i wślizguje się w labirynt domków. Ale są w dorobku MS i inne obrazy miast, ukazywane poprzez fragment – miast sprowadzonych bądź do ikonicznych budowli, bądź do symbolicznych konstrukcji czy struktur. W pierwszym przypadku, zapewne by uniknąć sztampy, MS odbije je w lustrach, zatapia w wodzie, zawiesza w powietrzu, fantazjuje z różnymi wariantami, puszcza wodze nieco bardziej lekko-myślnej wyobraźni.

W drugim skupia uwagę na obiektach, które są już całkiem blisko naszej współczesności, albo wręcz zostały z niej wyjęte. Na wpół zrujnowane kamienice czynszowe z przełomu XIX i XX wieku, postindustrialna architektura, która jeszcze trwa, ale przestała być potrzebna, porastająca brudem, mikro roślinnością, pokrywająca się liszajami po odpadniętym tynku – jest ona jak biedak okrywający swoją upokarzającą nagość łachmanem. MS nie traktuje jej jednak sentymentalnie. Za pomocą drobnych zabiegów, jak multiplikowanie kadru, nakładanie na siebie tych samych lub podobnych motywów – raz w regularnych rytmach, innym razem wprost przeciwnie, czyli burząc ów rytm na sposób upadających klocków domina – artystka buduje wizję dramatyczną, surową, z domieszką poezji noir, a może maladie. Analogia z Carceri d'Invenzione Giovanniego Battisty Piranesiego nie jest może do końca trafna, ale dlaczego właśnie to dzieło przypomniało mi się, gdy oglądałem prace MS tego rodzaju po raz pierwszy?

*

W tych linorytach nieraz słychać dźwięczność drzeworytu. Może to sprawka domkowych klocków dyktujących płaszczyźnie swoje czarnobiałe rytmy i frazy. Ale bywa, że odbitki się rozjaśniają i wiją się na nich delikatne pędy i kłącza, zwiewne łodyżki roślin unoszące się na powietrznych prądach. Artystka potrafi zmieniać tonacje i graficzne rejestry, wybierać adekwatne do potrzeb odcinki skali barwnej, subtelnie operując linorytniczym dłutkiem, jak na przykład w pracach Locus fixus czy Nieruchomości. W jednym z katalogów wyznaje, że gdy już skończyła te prace, przypomniała sobie, że widziała podobne chatki na palach w pewnej wiosce rybackiej we Włoszech, ale właśnie… dopiero gdy już skończyła. Wygląda na to, że to zabawa świadomości z podświadomością w chowanego. Mogę dorzucić do tego jeszcze inny wariant. Wspomniałem na wstępie Italo Calvino i jego Niewidzialne miasta, pamiętałem z grubsza, że opis jednego z nich był bardzo bliski temu, co zobaczyłem na linorycie zatytułowanym Nieruchomości i byłem niemal pewien, że MS do niego nawiązywała. A brzmiało to tak: Miasto podtrzymują cienkie żerdzie, które wznoszą się z ziemi w znacznych odstępach i gubią ponad chmurami. Wchodzi się tam po drabinkach. Na ziemi mieszkańcy pokazują się z rzadka: w górze mają wszystko, czego im trzeba, i wolą nie schodzić. Żadna część miasta nie dotyka gruntu, z wyjątkiem podpierających je długich nóg flaminga i ażurowego, kanciastego cienia, który w słoneczne dni rysuje się na listowiu. Istnieją trzy hipotezy na temat mieszkańców Baucydy: że nienawidzą Ziemi; że szanują ją tak dalece, iż unikają każdego z nią zetknięcia; że kochają ją taką, jaka była przed ich nastaniem, i z wymierzonymi w dół lornetami i teleskopami poddają ją nieustannemu przeglądowi, liść po liściu, kamień po kamieniu, mrówka po mrówce, kontemplując, zafascynowani, własną nieobecność.i

Po sprawdzeniu okazało się, że nie nawiązywała, chyba że i lektury Calvino, jak tę wioskę rybacką, nie zapamiętała, lub w ogóle taka lektura nie miała miejsca. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Tego rodzaju spotkania rzeczywistości, wyobraźni, pamięci i... konkretnych osób są solą sztuki.

*

W ostatnim czasie MS uległa w kwestii koloru, odstąpiła od rygorystycznej czarnobiałej stylistyki. Czyni to ostrożnie, szukając właściwych uzasadnień dla tej zmiany, cieszy się zmiennością efektów, jaką przynoszą kolejne odbitki, z tym samym motywem, ale modyfikowanym przez kolor światłem. Dobitniej też akcentuje symbolikę kompozycji, wprowadzając motyw mandali/okręgu/koła, odsyłający do słońca, opisujący centrum świata, życia. Jej świata i jej życia.

Zbliżyła się też bardziej do świata przyrody. Ostatnie jej prace (Droga na Południe) to krajobrazy, jakby widziane z drona, na poły prawie abstrakcyjne, kartograficzne, nieco przypominają wcześniejsze miasta rozkładem mas roślinnych, budującymi kompozycję. A także tym, że... i tu znikli ludzie.

*

Na jednym z wcześniejszych linorytów, noszącym tytuł Florencja. Życie na dachach, Małgorzata Stanielewicz właśnie na dachu jednego z florenckich domów postawiła sobie szałas. Na około dwóch centymetrach kwadratowych, nie zawłaszczając niczyjej uwagi, zmieściła cały swój świat, swoją autonomię.


i Italo Calvino, Niewidzialne miasta. Tłumaczyła Alina Kreisberg, Czytelnik, Warszawa 1975.


Droga na Południe

Zawsze lubiłam mapy, od kiedy internet udostępnił nam google maps często wybieram sobie jakiś fragment przestrzeni i jak intruz lustruję cudze dachy i podwórka. Gdy zaczynam tęsknić za Południem, a dzieje się tak najczęściej w okolicy listopada, wybieram sobie jakąś drogę, najchętniej w okolicach Cortony czy Florencji i po prostu podążam nią. Taki zamiennik.

Gdy po ubiegłorocznym wyjeździe na Sycylię rozpoczynałam pracę nad najnowszym cyklem grafik, plan był taki, wychodzę z klaustrofobicznych miast, które pojawiają się w moich pracach od wielu lat, wychodzę na otwartą przestrzeń, nabieram powietrza w płuca, idę drogą przez falujące lasy, przez puste kamieniste przestrzenie. W trzeciej pracy z nowego cyklu pojawiło się osiedle pustych domów - las niewykończonych, niszczejących budynków, betonowych szkieletów, w siódmej i w kolejnej nie wiadomo skąd w moim pejzażu wyrosło miasto. Nie wiem czy to może brak konsekwencji…

Te miasta zawsze są na wpół obumarłe, nie poddane jeszcze reanimacji (obróbce) konserwatorów, a może wyjątkowo skutecznie nie poddające się tej formie ratunku trwają na granicy powolnego zaniku, rozpadu, jakże atrakcyjnego graficznie. Miasta jak grzybnia, rozrastająca się we wszystkich kierunkach bez ładu i składu, domy wyrastają jeden z drugiego.

W każdej z prac cyklu pojawia się motyw drogi. Podróże zawsze napędzały mnie do pracy. Jeśli się gdzieś ruszam - zawsze zmierzam na Południe. Dobrze jest spojrzeć na sprawy z dystansu, z pewnej odległości lepiej widzę, w końcu jestem dalekowidzem. Lubię „być w drodze”, może to lęk przed bezruchem nie pozwolił mi nauczyć się odpoczywać. Z drugiej strony wiem, że wypełniając sobie ciasno różnymi aktywnościami dzień, nie dając sobie szansy na nudę sama sobie ten dzień skracam, czas pędzi jeszcze szybciej.

Czas i jego upływ to trudny do oswojenia temat. Wystarczy popatrzeć na zegarek z sekundnikiem, prędkość wskazówki jest przerażająca. Jak zatrzymać „tu i teraz” i nie dać się porwać przez nurt czasu prowadzący nas nieustannie od przeszłości do przyszłości? Może trzeba wreszcie nauczyć się rozrzutności i beztroski w marnotrawieniu czasu.

Południe jest jakimś rodzajem ratunku. Tam czas się przyczaja. Gdy wracam do Włoch czas zwalnia, rozstępuje się przede mną, jest nad wyraz hojny, rozciąga się do granic wytrzymałości. Gdy wyjeżdżam zasklepia się. I tak do następnego razu.

Ciągle czekam na słońce, jestem przez to zamknięta w kołowrocie czasu, czekam na wiosnę jak na zbawienie, i co roku na szczęście zdarza się ten cud. Gdybym miała modlić się, modliłabym się do słońca i byłby to jakiś kult solarny.

„Droga na Południe” to wyludnione, ciche obszary, uproszczone, zbliżające się czasem do abstrakcji. Oglądane z góry, z pewnej wysokości, z oddalenia, pozwalają ulec złudzeniu zbliżania się do tajemnicy – do jakiejś tajemnej wiedzy, która odkrywa się tylko wtedy gdy człowiek sam, bez tłumów styka się z naturą. Staram się trzymać z dala od egzaltacji i patosu, ale może trzeba sobie od czasu do czasu pozwolić na ten szczególny rodzaj zespolenia, stopienia z naturą, co pozwoli na krótki moment zapomnieć o ograniczającym nas ciele.

Moje miasta i pejzaże są bezludne nie tylko ze względu na skalę – człowiek musiałby mieć proporcje mrówki czy bakterii. Taki pejzaż pozbawiony jest czyichś poplątanych losów, jest tylko czysty pejzaż, jestem ja i moja samotność w tym pejzażu. I nie chodzi mi dosłownie o samotność, raczej tak ogólnie, szerzej, o samotność człowieka.

Droga na Południe to ziemia, kurz, małe połyskujące jeziora - lustra chmur, wpatrzone w przyglądającego się z góry widza jak oko ziemi. Pustka i wiatr, cisza przerywana odległym szczekaniem psa. Powietrze drżące od upału. Wspaniałe, surowe wzgórza z wijącymi się wstążkami dróg, ziemia po żniwach uformowana w bruzdy, co z góry przypomina miękkie koleiny żwiru usypanego w suchych japońskich ogrodach. Bardzo ważne jest światło – upraszcza formę. Zawsze silnie reagowałam na pejzaż, interesuje mnie związek człowieka z krajobrazem, doświadczanie przestrzeni. Konfrontacja z przestrzenią, w której żyję oraz tej, której doświadczam w podróży. Duch miejsca nie jest czymś namacalnym, każdy odbiera to indywidualnie.

Praca nad grafiką utrzymuje mnie w stanie nieustannego napięcia i niepokoju. To proces ciągły, który nigdy się nie kończy, zmaganie się z materią, rozwiązywanie problemów warsztatowych, strach, że praca, nad którą aktualnie pracuję będzie tą ostatnią. I radość kiedy wykluwa się coś nowego. To balansowanie między euforią a poczuciem daremności. Praca nad grafiką to rodzaj kontemplacji, każda z grafik to miesiąc, dwa żmudnej pracy. W ciszy, ze sobą i swoimi myślami. To szukanie równowagi między otaczającym mnie światem a potrzebą schronienia się we własnym kokonie. W ten sposób praca nad grafiką nadaje mojemu życiu rytm, to falowanie, skoki nastrojów, moi najbliżsi dobrze to znają. Z drugiej strony to jakiś rodzaj równowagi.

Południe to moja strefa ciszy.


Domek M. Powidoki

Domek Miedziorytnika. Ponoć najmniejsza kamienica w mieście. Wchodzę do środka, po zamknięciu drzwi gwar Rynku znika. Od progu uderza zapach - subtelna kompozycja farby drukarskiej oraz wilgoci, tak charakterystycznej dla starych, zacnych domów. W środku, niezależnie od pory dnia półmrok. Światło z trudnością próbuje przebić się przez firanki ze szklanych płytek, na niektórych z nich są małe kolorowe szkiełka, może gdyby zajrzeć z ulicy do środka Domku to przy odrobinie szczęścia zobaczylibyśmy "widoczek" nazywany w dzieciństwie "niebkiem" lub "sekretem". W świetle fruwają drobinki kurzu. Potykam się na progu łączącym galerię z korytarzem. W pracowni, rączka koła zamachowego od prasy drukarskiej wbija mi się w udo, zawsze w to samo miejsce. Małe domki są ciasne i niewygodne.

Ta prasa mnie onieśmiela, jeszcze nigdy z niej nie korzystałam. Jest podobno najlepsza w mieście, ale naprawdę nie mam śmiałości. Wolę swoją, oswojoną, która wyrywa mi bark.

Włączam radio. Idę na pierwsze piętro. Otwieram okno, patrzę na Rynek. Ludzie śpieszą się, gdzieś biegną. Domek jest bardzo wąski - wyobrażam sobie, że to ja stoję na rogu Mikołaja i Odrzańskiej a przechodzący ludzie ocierają się o moje ściany. Domek jest częścią tej krzątaniny, a jednocześnie jest wyciszoną przestrzenią znakomitą do pracy. Potwierdzają to rezydenci przybywający tutaj na kilka tygodni by w tej przestrzeni mieszkać i pracować.

Latem, przy otwartych oknach domek wypełnia się kakofonią dźwięków, monotonne recytacje przewodników turystycznych z podkładem muzycznym z okolicznych knajpek, z muzyką ulicznych grajków, z nastrojowymi kawałkami z "Przedwojennej".

"Domek M. Powidoki" to skrawki, fragmenty, paprochy, kolorowe plamki, czasem nawet złote. Na kurs pozłotnictwa wprawdzie nie uczęszczałam, ale próbuję, wychodzą chropowate. A ja lubię jak jest chropowate.

Czasem jakiś zygzak pojawi się w przestrzeni rynku, zgnieciona kulka papieru albo kłąb drutu. Szklany księżyc, szklane serce, papierowa laleczka woodoo bezlitośnie przebita w okolicach barku i klatki piersiowej. W tle rozpoznać można Kościół Garnizonowy, którego rozmiary powodują, że Domek wydaje się jeszcze mniejszy. Dlatego musi mieć swój własny księżyc i chmurę. Czasem w nocy wydaje mu się, że jest wielkim domem i góruje nad miastem. Albo otwiera się jak drewniana skrzynka na pasmanterię, piętro za piętrem.

W cyklu grafik "Domek M. Powidoki" przechodzę od prac z szeroką perspektywą na miasto do szczegółów, fragmentów, skrawków. To moje wrażenia ze spotkania z tym obiektem. Domek nastraja mnie lirycznie, mam do niego dużo szacunku, a jednocześnie pozwalam sobie na poczucie humoru, od patosu trzymam się z daleka.

Muszę to powiedzieć - przebywanie w Domku ma na mnie wpływ - nie zawaham się użyć tego słowa - destrukcyjny. Do niedawna traktowałam matrycę bardzo poważnie, jako coś nienaruszalnego. Po odbiciu nakładu odkładałam ją grzecznie na półkę. Nawet mi przez myśl nie przeszło, że mogłabym coś jeszcze z nią zrobić. Ostatnio pocięłam matrycę! Dodam jeszcze, że do moich jedynie słusznych czarno-białych linorytów wdarł się kolor, który do tej pory świadomie odrzucałam. Wydawało mi się, że wprowadza do grafiki coś w rodzaju niepotrzebnego zanieczyszczenia. A zaczęło się od trzech niewinnych kolorowych plamek w grafice pt. "Okno Geta". Nie mam jednak wyrzutów sumienia, a nawet mam z tego frajdę. Asekuruję się odbijając na wszelki wypadek również czarno-białą wersję każdej z prac.

Miasto to mój obszar. Można przez całe życie malować własną twarz i ciągle znajdować w niej nowe, niewyczerpane źródło pomysłów. Ja mogłabym jeszcze przez parę lat zajmować się Domkiem M. i ciągle mógłby być iskrą do powstania kolejnych grafik. A może jest tak, że ten pierwszy impuls jest tylko pretekstem. Który nie ogranicza tylko otwiera. I tak przepuszczam go przez swoje emocje, wrażliwość. Miasto, a w tym przypadku Domek M. jest takim odnośnikiem, inaczej sięgnęłabym po abstrakcję, a ja w tej chwili tego nie chcę. Może nie jestem na to gotowa.

Nie zetknęłam się z Eugeniuszem Getem Stankiewiczem pedagogiem, akurat w czasie mojego studiowania Geta na uczelni nie było. Nie wiem czy to dobrze czy źle. W latach 80-tych i na początku 90-tych był dla mnie człowiekiem, którego twarz spoglądała z plakatów, którymi oklejony był cały Wrocław. Szczęściarz. Informowały mnie o wszystkich ważniejszych wydarzeniach kulturalnych w mieście.

W każdym razie, w ostatnich latach EGS trochę zamieszał mi w głowie. W piwnicy znaleźliśmy kamień ociosany na kształt domu. Może to serce Domku?


Tekst do katalogu wystawy „MiastoPortret” 2015.

Miasto rośnie jak drzewo, najpierw pojawia się parę ulic z centralnym placem, a potem, w miarę upływu lat, spontanicznie rozrasta się. To przestrzeń zatrzymująca historię, zapis śladów obecności człowieka, którego życie było tylko epizodem w historii miasta. Miasto żyje dłużej i dlatego fascynuje. Istnieje jakby samo dla siebie. Naturalne żywioły - woda, powietrze łączą się z tym, co stworzył człowiek, z architekturą. Po jakimś czasie wszystko miesza się ze sobą i współgra. Miasto opuszczone przez ludzi, pozostawione samemu sobie staje się częścią natury, wraca do niej.

Niektóre miasta zostają we mnie na zawsze i nigdy już ich nie opuszczam. Na granicy jawy i snu błądzę po uliczkach małego włoskiego miasta, przy stresie czy bezsenności rozkładam ramiona i lecę nad nocnym miastem, nad jego dachami.

...„Opuszczając jakieś miejsce, zostajemy tam mimo, że je opuściliśmy. Pozostają w nas rzeczy, które możemy odnaleźć tylko wtedy gdy tam wrócimy. Podróżujemy w głąb siebie jadąc do miejsc, w których pozostawiliśmy kawałek własnego życia. I nie ma znaczenia, że jest on niewielki.”...
(Pascal Mercier).

U podstaw wielu podróży kryje się nie tylko chęć poznawania nowych miejsc, ale poszukiwanie swojego własnego miasta, takiego jakiego nie widzieli przede mną inni.

W swoich grafikach organizuję tę przestrzeń sama. Początek daje jakiś uchwycony gdzieś motyw, o którym później zaczynam myśleć. Będąc w podróży szukam takiego miejsca, które mnie zatrzyma, pobudzi wyobraźnię. Musi budzić określone uczucia, czy to tęsknoty, czasem nawet grozy czy klaustrofobii, innym razem wydaje się magiczne. Najistotniejsze jest przecież przeżycie zmysłowe, obserwacja konkretnego miejsca, zdumienie, zachwyt. Już nie wiem czy najpierw jest stan ducha i dlatego znajduję odpowiedni motyw czy jest odwrotnie, czy to obraz wywołuje określony nastrój. Wybieram fragment jakiejś przestrzeni, który mnie wizualnie zainteresował i buduję ją na nowo. Gromadzę materiały, oglądam mapy, ale w trakcie pracy emocje i intuicja zaczynają mnie prowadzić i te materiały w pierwszej chwili tak ważne odsuwam na bok.

Myślę o tym w różnych sytuacjach, wyobrażam sobie jak mogłoby wyglądać moje miasto. Właściwie nie robię szkiców, zaczynam pracę od razu na matrycy. Za pomocą multiplikacji, zagęszczenia, rytmów próbuję przywołać klimat, który wyniosłam z tego miejsca. Staram się stworzyć napięcie, koncentruję się na energii. Wybieram miejsca, które mnie jednocześnie przyciągają i odpychają.

W toku pracy nad grafiką dzieje się tak, że powstaje nowe miasto. Obraz przetworzony otrzymuje nowe znaczenie. Zamykam w nim jakiś fragment przeżyć, wspomnień. W pewnym sensie konkretne miasto jest tylko pretekstem. W moich grafikach stwarzam swoją własną przestrzeń, zdarza się, że dosłownie, jak w grafice Życie na dachach. Florencja. Na jednym z dachów postawiłam sobie szałas. Na dachach starych włoskich miast mieszkańcy pozwalają sobie na samowolkę budowlaną, niżej czyli na poziomie ulicy jest to na szczęście niemożliwe. Wystarczy włączyć Google Maps i popatrzeć z góry co tam się dzieje, w gmatwaninie dobudówek, daszków, mini tarasików, werand, powstało drugie miasto, druga warstwa. To wyraźny przejaw fantazji jego mieszkańców, ich potrzeby posiadania odrobiny własnej przestrzeni, takiej tylko dla siebie, bliżej nieba i natury. Na tych małych przestrzeniach wydartych dachom bardzo często powstają gęsto zarośnięte miniaturowe ogródki.

Moje miasta istnieją poza czasem, brak tutaj ludzi, pojazdów, znaków związanych ze współczesnością. Świadomie tego unikam. Tworzyłyby one niepotrzebny sztafaż. Miasto bez ludzi, głosów, hałasu istnieje jako osobny, niezależny byt.

Problem czasu dotyka każdego, jest niezrozumiały i trudny do oswojenia. Wyobrażenie sobie swojej skończoności jest bardzo trudne, dlatego moje miasta mają być pozaczasowe. Obserwacja miasta, które istnieje od wieków daje ogromne poczucie ulgi, trwałości. W dzisiejszej rzeczywistości ciągłych zmian, błysków, teraźniejszość wydaje się ułudą, czymś bardzo ulotnym, próba jej poznania skazana jest na porażkę, jest nie do odczytania. Zmiany zachodzą z dnia na dzień. Jedne miejsca znikają na rzecz nowych. Nierzeczywista rzeczywistość.

...,,Miasto jest czystym potencjałem, który nieustannie traci / odzyskuje swoją potencjalność. Miasto wciąż jest rozbudowywane / przebudowywane. Wciąż jest niszczone i wciąż jest tworzone... Miasto przeżywa samo siebie na wiele sposobów.”...
(Krzysztof Nawratek).

W moim mieście nie ma człowieka, ale przecież samo miasto jest śladem spontanicznej obecności człowieka, miasto jest żywe, widać to po zróżnicowanej strukturze dachów, różnych kątach ich nachylenia, płynności i rytmiczności tej struktury, zagęszczeniu ulic przypominających labirynt, w którym dobrze jest czasem się zgubić.

Praca nad grafiką najczęściej zaczyna się po zetknięciu z realną przestrzenią. Punktem wyjścia zwykle jest konkretne miejsce, z różnych powodów dla mnie ważne. Może to być duży fragment, ale też mały wycinek, jeden dom lub jedna ściana czy np. betonowo-kamienna architektura portugalskiego nabrzeża. Kamień przetrawiony przez wodę, wodorosty, zgnilizna. I z każdą falą wybuchająca spomiędzy szpar w blokach betonu woda, spieniona, natarczywa jak żywy organizm. Powtarzalny cykl przypływu i odpływu. Takie perpetuum mobile (grafika Ocean). W moich pracach często pojawia się motyw wody. Dopiero niedawno zdałam sobie z tego sprawę. To znaczy, że wybieram ten motyw podświadomie, ale to dobrze. Intuicja jest w mojej pracy podstawą, poddaję się jej. Woda, a szczególnie żywa woda hipnotyzuje, budzi jednocześnie podziw i ogromny lęk. Za każdym razem przechodząc przez Most Pomorski nad sztucznie utworzonym spadem wody, dostaję z przerażenia gęsiej skórki. Cykl trzech prac Wyspa GX to miejsca wydarte na chwilę przyrodzie i żywiołom - wodzie właśnie. Tylko przez chwilę byli tu ludzie. Życie toczące się w nim już nie rozprasza. Przyroda powoli z powrotem je zagarnia.

Idealne miasto ma formę mandali. Pomysł tworzenia mandali zawsze mi się podobał. Jest formą terapii, jeśli ktoś chce wierzyć ma moc uzdrawiającą, wzmacniającą. Przemawia tak jak sny językiem symboli. I jest jak miasto - w środku jest centrum, a to co dalej od centrum, ku brzegom mandali, symbolizuje kontakt ze światem zewnętrznym. Renesans obfitował w plany i koncepcje miast idealnych, miejsc do życia o regularnym podziale. Rynek jako miejsce spotkań w samym środku i promieniście rozchodzące się ulice. Wiara w moc symetrii i idealnych podziałów miały służyć przekonaniu, że taki porządek pomoże ludziom żyć szczęśliwiej. ...,,Tylko mieszkańcy miasta zbudowanego na planie gwiazdy nigdy nie są nękani koniecznością wyboru. W każdym miejscu otwiera się tylko jedna właściwa droga. Przechodnie patrzą więc spokojnym wzrokiem prosto przed siebie, co nadaje im wyraz łagodności i budzi zaufanie.”...
(Magdalena Tulli).

Zawsze bardziej pociągały mnie miejsca i przedmioty zanurzone w przeszłości, to taka nostalgia za dawnością. Mój wzrok przyciągają odrapane, zniszczone obiekty, przetrawione przez czas, organiczne, chropowate, ciche, bezludne obszary, rozkład, zabrudzenia. Podświadomie szukam takich miejsc. Może jest tak, że w ruinach znajduję większą równowagę. W swoim domu żyję wśród przedmiotów, które mają swoją historię. Melancholia przemijania przyciąga mnie bardziej niż fajerwerki współczesności. W takich miejscach równie ważne jest to co widzialne i niewidzialne. Miasto obrzeży, ginące, w którym wszystko się skończyło, miasto jako scenografia teatralna (Wenecja - pejzaż klaustrofobiczny). Miasto jako obiekt sztuki, zastygłe, pełne wspomnień zyskuje nierzeczywisty wymiar.

Wiele motywów dostarcza mi moje miasto Wrocław. Nie trzeba za każdym razem szukać daleko, w końcu codziennie przez nie przejeżdżam. Jest tutaj sporo architektury w klimacie, który lubię, posępne, poniemieckie kamienice, stary port rzeczny z ocierającymi się o siebie zgrzytliwie starymi barkami, architektura postindustrialna.

Zwracam dużą uwagę na kompozycję, wybieram dominantę, może to być np. przecięcie obrazu pasmem rzeki („Florencja. Życie na dachach”, „Moje miasto Wrocław II”). Jeśli skupiam się na większym wycinku jakiegoś miejsca to kwadrat jest dla mnie idealnym formatem, jeśli zamierzam skupić się na małym fragmencie wybieram kompozycję horyzontalną.

Od czasu do czasu miewam „skoki w bok”, ostatnio to trzy grafiki pod roboczym tytułem Głowy. Wcale jednak nie odbiegają tak bardzo od wiodącego tematu, są odpowiedzią na przeprowadzkę za miasto, reakcją na życie bliżej natury, zmieniające się pory roku, w mieście prawie niezauważalne, na owadzie fobie, ciągłe czekanie na wiosnę, zimową melancholię. A potem znowu wracam do miast. Może to być postrzegane jako ograniczenie, ale to świadomy wybór. Mamy duży wpływ na swoje życie, ale mamy też określone możliwości, z którymi trzeba się pogodzić, bo tak naprawdę nie da się uciec od siebie. W końcu miasto to właśnie też taki zamknięty obszar, ludzie żyją w nim w ograniczonej, sztucznej przestrzeni.

Mam nadzieję, że czas i energia, które wkładam w każdą pracę ma znaczenie dla odbiorcy. Ważnym elementem w procesie grafiki jest właśnie element czasu. Grafika cyfrowa przyniosła możliwość stosowania pełnej palety kolorów, bez konieczności przygotowywania kolejnych matryc. Mnie ten nadmiar nie kusi, jak na razie konsekwentnie pozostaję w świecie czarno-białej grafiki. Z tą całą technologią jest łatwiej, ale czy lepiej? I tak liczy się końcowy wynik. Cenię warsztat, który w grafice jest bardzo ważny. Nie może on jednak służyć wyłącznie popisowi i dekoracjom. Nie wierzę w sztukę oderwaną od emocji, wykalkulowaną. Na taką sztukę nie reaguję.

Opowiadanie o obrazach jest jak opowiadanie o snach – zawsze traci na wartości (gdzieś to przeczytałam).
Małgorzata Stanielewicz